Dlaczego dzieci się nie bije, choć czasem używa się siły.

Dlaczego dzieci się nie bije, choć czasem używa się siły.

Przemoc wobec dzieci – groza, tabu, a może narzędzie?

Niedawno Internetami wstrząsnęło kolejne burzątko, w związku z publikacją a naszym rynku książki baptystycznego pastora, w której przekonuje do lania z miłości, czyli starannie przemyślanej (opisał cały algorytm) procedury „przez kolano”. I co pani na to, pani Wozinska? Okiem Wozinskiej o biciu i stosowaniu siły. 


Dlaczego trzeba o tym pisać? Bo w obrębie społeczeństwa nie istnieją tylko wychowawcy z krainy „świadoma mama korzystająca z profili parentingowych”. Dla wielu osób dobrej woli, np. ze starszego pokolenia, płci brzydszej oraz takich, które po prostu nie miały możliwości zapoznania się, zaobserwowania innych sposobów postępowania – zakaz bicia to humbug, bzdura, złudzenie. „A co takiego się stanie, jak dam klapsa?”, „A co ja mam zrobić, jak jest taka sytuacja...”, „Takie bzdury, a potem dzieci są niewychowane i myślą, że wszystko im wolno”. Dobra, dobra, pomalutku, dojdziemy i do tego. Od razu zaznaczę jednak, że ten tekst nie oznacza poparcia dla zasady prawnej – tylko psychologicznej. 

A zatem, kochani. Bicie jako metoda wychowawcza prowadzi donikąd. Poza tym, że to nielegalne w naszym pięknym kraju, to jak twierdzą niektórzy [napad kaszlu], moralności nie da się prawnie kształtować (załóżmy że mają trochę racji). Idąc tym tropem spróbuję Was przekonać, dlaczego NIE BIJEMY, dlaczego biciem niczego sensownego nie załatwimy i co znaczy UMIAR w temacie używania siły wobec dzieci.

1. Nie bijemy, bo w świecie dorosłych nie występuje bicie.

Żyjemy w społeczeństwie, w którym nie rozwiązuje się tą drogą żadnych problemów (poza strefą półświatka). Nie bijemy już po gębie kelnerów, lokajów; odeszliśmy od tłuczenia współmałżonka/i jako ostatecznie dopuszczalnej formy komunikacji (a warto zwrócić uwagę, że we wszystkich kręgach cywilizacyjnych poza naszym był i jest to sposób standardowy – jeśli się mylę, przepraszam i proszę o sprostowanie). Nie umawiamy się nawet na pojedynki. Przemoc jest oddelegowana do rozprawiania się z bandytyzmem, w celach obronnych i ochrony – nie wychowawczych. Kto bije, ten według naszych norm społecznych nadaje się do interwencji i ewentualnego podjęcia działań z użyciem siły wobec niego samego.

Tak, „Fight Club”, „Agresja, nowe tabu” – itp., teraz nie oceniamy, czy to dobrze, żeśmy tę przemoc oddelegowali i że zniknęła z naszej codzienności, i czy epidemia uzależnienia od komputera nie jest ekwiwalentem braku przestrzeni do wyżycia się dla młodych osobników płci brzydszej etc. Po prostu: nie ma jej w normach. Nie zajmę się realizmem tego podejścia, czy tak faktycznie jest, czy tylko tak udajemy? (Trochę jest, ostatecznie kto z nas uderzył w życiu lokaja). Nie będziemy tu też analizować przestrzeni symbolicznej, np. prawnej (czyli: kto komu bardziej zapaskudzi życie i uniemożliwi realizację zamierzeń, wykorzystując narzędzia legislacyjne).

Ukrytym przekazem tego punktu jest moje przekonanie, że w innych czasach bicie było mniej traumatyzujące, bo przemoc  w większej mierze była normą zachowania międzyludzkiego. Im bardziej normalna przemoc w świecie dorosłych, im bardziej powszechna, tym bardziej nietraumatyzujące, nieniszczące było „lanie na goły tyłek” i inne tego typu standardy, znane z Tomka Sawyera, Emila ze Smalandii itp. Ale to se ne vrati.

2. Nie bijemy, żeby nie obróciło się to z czasem przeciw nam.

Bicie w tym kontekście kulturowym po pierwsze wprowadza do relacji niepisaną zasadę „racja jest po stronie silniejszego” – a ta cecha (bycie tym silniejszym), pozwolę sobie przypomnieć, zmienia się z czasem, i jeśli w porę człowiek się nie ogarnie, pewnego pięknego dnia usłyszy od latorośli „tylko spróbuj”. 

I to jest ta zdrowsza wersja latorośli – bo przecież alternatywą jest pozwolenie młodej kobiety czy młodego mężczyzny na bycie bitym przez rodzica. Wyobraźmy sobie, w jakim trzeba być stanie, by nie postawić temu tamy, gdy dochodzi się do dorosłych proporcji ciała i dorosłej siły. Mowa o ludziach zastraszonych, złamanych, niezdolnych do odnalezienia się w dorosłości… Z dwojga złego, „tylko spróbuj” jest zdecydowanie lepsze dla obu stron. W skrajnych przypadkach następuje dzień „wyzwolenia” czyli sprania dotychczasowego kata na kwaśne jabłko.

3. Nie bijemy, bo bicie może coś chwilowo zatrzymać, ale do niczego nie zachęca.

Bicie nie ukierunkowuje na właściwe zachowanie. Dziecko nie skupia się na tym, na czym pierwotnie chcieliśmy i nie ma własnej, wewnętrznej inicjatywy, by to zrobić czy dostosować się do normy. Ponieważ ustawia dziecko w roli skrajnie podległej – nie uzyskujemy tego, na czym zależy nam najbardziej: partnerskiego dzielenia celów. Ponieważ jest emocjonujące (strach, żal, gniew, poczucie winy itd.), jest daleko bardziej znaczące (głębiej zapada w pamięć) niż inne reakcje, które też są oparte na przewadze wynikającej z roli rodzica. No właśnie: mamy naturalną przewagę, wynikającą z roli (autorytet, rola kapitana na rodzinnym okręcie) – i nie możemy jej nadużywać, by nie stać się tyranem, a dziecka nie ustawić w roli buntownika: otwartego, albo niejawnego (który czeka, aż rodzice sobie pójdą), albo obracającego złość przeciw sobie (a tu mamy cały wachlarz królujących dziś wśród nastolatków samouszkodzeń oraz stanów autoagresji depresyjnej). Taka przykra właściwość dotyczy nie tylko przemocy fizycznej, tylko ze względu na większe przekroczenie osobistych granic bardziej dotyczy przemocy fizycznej, niż psychicznej.

4. Nie bijemy, bo może to być niebezpieczne.

Ponieważ z czasem następuje przyzwyczajenie i spirala przemocy rośnie. „Musimy” huknąć mocniej, wrzasnąć głośniej, ogólnie – wcześniej „działało”, a teraz „nie działa” – dopóki nie wejdziemy w przemoc bardziej. Tymczasem, im bardziej wchodzimy – tym robi się groźniej, niebezpieczniej fizycznie i duchowo, i ogólnie źle w naszym domu.

5. Nie bijemy, bo bicie nadszarpuje więzi.

Nawet jeśli było niezbędne z jakiejś przyczyny, nawet niezamierzone, głupi impuls. Rodzic, który zastosował przemoc i który przy jakimś swoim gniewie w innej sytuacji widzi charakterystyczny przestrach w oczach dziecka – nie zapomni tego.

Ponieważ zachowanie tego typu może się zdarzyć, bo jesteśmy słabi, a życie nas czasem przerasta, trzeba się ogarnąć na tyle, żeby z dzieckiem pogadać, przeprosić, wysłuchać, nazwać co się stało, i dlaczego, coś razem zaplanować na przyszłość. Polecam super książkę „Kiedy Twoja złość krzywdzi dziecko”. 

I co teraz?

Czy zatem żadna forma przemocy nie jest dopuszczalna? Czy jesteśmy w sytuacji moich ulubionych internetowych mam, które nie odbiorą dziecku z ręki słodkiego jogurtu przed obiadem albo mają trudność z podaniem koniecznego antybiotyku, bo słyszą „y-ym” – gdyż, cytuję, byłaby to przemoc? Ojca, który pozwala, by dziecko świrgało mu pięściami koło twarzy – który, by nie bić – nie robi nic? Babci, która gdy dochodzi do gwałtownych zachowań wnuka daje mu przestrzeń do kontynuowania, bo „nie będzie się z nim szarpać”?

Są następujące sytuacje, gdy przemoc rodzica – czyli użycie przewagi siłowej (przemoc – od prze-możenie; od prze-wyższenia mocy, czyli siły drugiej osoby) jest OK, jeżeli zachowujemy dwie zasady wstępne:

a) wykorzystaliśmy środki pokojowe lub nie ma możliwości by ich użyć.

b) nie ma możliwości zignorowania sprawy, bo sytuacja wymaga szybkiego, skutecznego działania z ważnego powodu.

… w następujących kategoriach:

a) Ratowanie życia i zdrowia, dbałość o życie i zdrowie, w tym psychiczne – w formie niezbędnego przymusu (np. wyjęcie drzazgi czy kleszcza, niezależnie od opinii dziecka; podanie niezbędnego leku; wymuszenie wyjścia na powietrze, ubrania butów na śnieg itp.).

b) Przerwanie stanu skrajnego, niebezpiecznego dla dziecka lub otoczenia, w którym dziecko traci kontakt i eskaluje zachowanie (na podobnej zasadzie, jak spoliczkowanie człowieka w skrajnej histerii, które znamy z filmów; sądzę że to jest też opcja w przypadku ratownictwa medycznego).

c) Przy braku kontaktu i zachowaniu trudnym u dzieci z tendencją do „zapamiętywania się” np. w nieustannych wygłupach w miejscu, w którym należy być cicho – jako przypomnienie, powrót do rzeczywistości (pojedynczy bodziec siłowy, typu mocne ściśnięcie za rękę, na analogicznej zasadzie jak przysłowiowe „kopnięcie pod stołem”).

d) Przemoc „na niby” – czyli dyscyplinowanie przez… przemoc żartobliwą. Absolutnie nie nadaje się do zastosowania w rodzinach, które przemoc tego typu uprawiały serio!!!

To działa tylko dlatego, że dziecko postrzega nasze zachowanie jako absurdalne i wie, że jest bezpieczne.

Dzieci, które doświadczyły przemocy i przeżyły ją jako prawdziwe zagrożenie, nie mają możliwości zrozumienia kodu „na niby” w tych sytuacjach. 

„Zaraz kogoś powieszę przez okno za nogę, chodź no mi tu!”, „Gdzie ja mam ścierkę!?!”, pacnięcie drewnianą łyżką po pupie; „Ale ci teraz dam, za wszystkie winy!!!”. Z zaznaczeniem, że to wychodzi tylko wtedy, gdy dziecko również „bawi się z nami w tę grę”, jest rozbawione, a cała sytuacja jest naturalna.

Natychmiast przestajemy, gdy widzimy u dziecka przestrach, gdy bierze to na serio lub poczuło nadmierny ból i zaprotestowało (i zwyczajnie należy je wtedy przeprosić, tak jak kolega w zabawie, który spowodowałby to samo: „przepraszam, myślałam, że śmiesznie wyjdzie, zabolało cię?”). W mojej rodzinie doskonała metoda wywołująca współpracę i chłopaki bardzo się nią cieszą, czmychają przede mną z piskiem, śmiechem – i najważniejsze – robią w 90% przypadków to, o co mi chodziło. Przy okazji rodzic, w swojej niełatwej doli, może dać nieco upustu swojej energii bez robienia komukolwiek krzywdy. Jest to wariacja „siłowanek”.

Mamy też dwie zasady jeszcze bardziej ogólne, które dobrze jest mocno przemedytować, przetrawić i zaabsorbować w głębinach umysłu.

ZASADA OGÓLNA I: Jeżeli założysz, że nie będziesz bić swojego dziecka – uderzysz je dokładnie tyle razy, ile razy to będzie niezbędne i bez szkody dla niego. To nie ja wymyśliłam, proszę mnie nie pozywać, takie zalecenie znajduje się w książce wydanej przez GWP „Rozwój psychiczny dziecka od 0 do 10 lat”.  Czyli – być może, i tego właśnie życzmy sobie – wcale. Być może trzy razy przez 18 lat. Genialne!

Jak zawsze w tych moich zaleceniach, mówimy o rodzicu zdrowym psychicznie i zrównoważonym – myślę, że zasada ta nie może dotyczyć osób, które w gniewie się nie kontrolują lub – o zgrozo – zapominają, co robiły. Jeszcze raz: wiesz, że bicie jest ZŁE. Nie masz zamiaru tego uskuteczniać. Nie pochwalasz tego. Jeśli taka sytuacja się wydarzy, będzie bardzo rzadka – i do naprostowania, a zatem nie przyniesie dziecku trwałej szkody.

ZASADA OGÓLNA II: Użycie siły musi być oddelegowane do sytuacji WYJĄTKOWYCH, rzadkich i skrajnych. I powinno zanikać z czasem (chyba nie musimy 10-latkowi podawać na siłę antybiotyku, prawda? A jeśli musimy – coś jest nie tak, zapraszam na wizytę). Jeśli te wyjątkowe sytuacje powtarzają się raz po raz, nieadekwatnie do wieku lub sytuacji, to coś skręca w złą stronę i warto sprawę już skonsultować ze specjalistą, który kuma bazę.

(przepraszam za ten kolokwializm, ale pięknie oddaje istotę sprawy)

Myśleliście że już skończę swój wywód! Guzik! Pamiętacie, że zaniedbywanie też jest formą przemocy? To ile już godzin Wasz dzieciak spędził w tym tygodniu przed Brawl Stars?

Wracając do tzw. „porad biblijnych”

Teraz komentarz do tzw. bicia na zimno, propagowanego w pewnych poradnikach tłumaczonych z angielskiego, jakimś trafem, co jest dla wielu osób krzywdzące, z kręgów chrześcijan biblijnych. W Piśmie Świętym znajdziemy wiele strof, które można przeinaczyć czy rozumieć opacznie. Sławny fragment o rózdze, której dobry rodzic nie skąpi, można zrównoważyć wieloma innymi (chociażby o nie pobudzaniu dziecka do gniewu czy o miłosiernym ojcu). Tymczasem u części autorów zostało to przedstawione właśnie tak, jakby ten fragment był wykładnią postępowania. Przedstawia się to w następujący sposób: istnieją sytuacje podważania władzy rodzicielskiej, czyli niedostosowania się do zasady, na które należy z algorytmiczną dokładnością zareagować biciem. I tu pojawia się cały zbiór zasad postępowania typu: karz narzędziem, bo ręka rodzica jest źródłem wsparcia, więc nie należy mieszać porządków – albo karz dopiero gdy dziecko ma świadomość, za co lanie itp. Czy jest w tym jakiś sens?

Skuteczność lania jest ogólnie strasznie przeceniana historycznie i anegdotycznie. Tak wielu dzisiejszych rodziców i dziadków mawia: „dostawałem lanie i jestem wdzięczny moim rodzicom…” Jakoś mam wrażenie, że najczęściej takie osoby mają niezwykle wybiórcze wspomnienia i słaby kontakt ze sobą w wersji dziecięcej. Ze swoim JA-Dziecko (pojęcie z Analizy Transakcyjnej).

I wreszcie, jest tyle poważnych problemów dziecięcych z emocjami, z zachowaniem, problemów rozwojowych, problemów z funkcjami wykonawczymi (czyli np. poważna rozpraszalność uwagi), które wyglądają na złą wolę. Tymczasem – i to jest ta „tajna wiedza psychologa” – dziecko nie jest w stanie lub tylko w nielicznych szczęśliwych przypadkach jest w stanie pokonać je siłą woli. Nasza wielopokoleniowa niewiedza, brak umiejętności zauważania tych problemów, nazywania ich oraz bezradność w reagowaniu na nie, powodowała odruch radzenia sobie „wybijaniem z głowy” przez tylną część ciała niechcianych zachowań… To niesprawiedliwe, nie fair – i smutne.

Dzieci nie cierpią na brak lania („już ja bym mu pokazał i by się nauczył, jak trzeba się zachowywać”). Dzieci cierpią od naszej przemocy ORAZ od naszego zaniedbywania. Od naszego braku wyraźnych granic, braku surowości tam, gdzie jest ona potrzebna, braku jednoznaczności, prób przypodobywania się, dezercji z roli rodziców i opiekunów, kochani. Do tego bicia nie trzeba. Ale bez wymiaru skuteczności, sprawczości rodzicielskiej, osiąganej przemyślanymi środkami w wychowaniu – społeczeństwo faktycznie się sypie, bo kształtuje człowieka który nie ma ani mocnego, zdolnego do miłości i odpornego serca (bo zostało naruszone przez przemoc w różnych jej wymiarach), ani kręgosłupa (bo nie zbudował się przez zaniedbywanie).

Porozmawialiśmy, czego nie robić, to jeszcze przyda się porozmawiać, co robić – w kolejnych artykułach. 

Ten post ma 4 komentarzy

  1. Paweł

    Kasiu, bardzo sensowne.

  2. Henryk

    W zasadzie najważniejsze jest w pkcie 1 – rzeczywiście za mojego życia nastąpiło w cywilizacji Zachodu usunięcie przemocy fizycznej z repertuaru dopuszczalnych zachowań. Nawet sprawcy przemocowych z definicji wydarzeń, jak stan wojenny z 1981, starali się przemoc ograniczyć do minimum. Tak więc moje wspomnienie jest w zasadzie nie na temat – dotyczy stosowania kar cielesnych wobec dzieci, co było za mojego dzieciństwa czymś innym niż odruchowe bicie niesfornych latorośli.
    W moim (i młodszego brata) przypadku kara cielesna była sformalizowanym rytuałem, dodam, że stosowanym bardzo rzadko, nie pamiętam już w jakich przypadkach, ale przypuszczam, że musiały to być jakieś prawdziwie odrażające chłopięce podłości. Najpierw był wyrok z uzasadnieniem, potem Matka (Ojciec już wtedy nie żył) sięgała po „rzemień” (pasek skórzany w rodzaju smyczy dla psa), winowajca musiał podejść do Matki, która mówiła „wyciągnij łapę”, następowało uderzenie (nie pamiętam czy w dłoń czy wierzch dłoni). Niespecjalnie bolesne, nie chodziło o ból a o karę. Na końcu (i to była najbardziej przykra część rytuału) trzeba było powiedzieć wyraźnie „Bardzo Mamusię przepraszam za to, że…” i pocałować w rękę. Oczywiście Matka przytulała wtedy winowajcę i sprawa odchodziła w niebyt. Naprawdę odchodziła, choć pewno niejeden psycholog chętnie doszukiwałby się w mojej i brata psyche jakichś zranień, skrzywień czy innych głębokich blizn. No więc ich nie ma. Mój najbliższy przyjaciel, z którym dzieliliśmy duże mieszkanie w poniemieckim bloku miał podobnie, z tym, że musiał jeszcze sam zdjąć wiszącą na ścianie dyscyplinę i podać ją ojcu. Reszta podobnie.
    Czy to dobrze, że kary cielesne zniknęły z katalogu środków wychowawczych? Pewno tak, zresztą w szerokiej rodzinie nie znam ani jednego przypadku ich stosowania. Duch czasu.
    Jeszcze co do pktu 5. Czy następowało wtedy nadszarpywanie więzi (choćby czasowe?). Nie wydaje mi się – może, gdyby kara była niesprawiedliwa, ale tak nigdy nie było. Więc nie.

    1. Kasia

      Zastanawiam się nad tym. Myślę, że ten punkt 1. determinuje resztę. Był to rodzaj „umowy społecznej”, która obowiązywała też w formie domowej – i Pan, i rodzeństwo mieliście poniekąd uwewnętrznione wspólne z Matką normy; dwa: było to sprawiedliwe (czyli w odbiorze chłopców: fair); trzy: nie było w żadnym razie niebezpieczne (właśnie ze względu na normę, na sprawiedliwe użycie, rytualizm, bezbolesność). Wystarczy, że jeden z tych elementów wypada i robi się już, jak to się obecnie mówi, słabo – nawet, gdybyśmy się cofnęli o lat 60. Jest jednak jeszcze coś. Inne pojmowanie więzi z rodzicem niż obecnie! Więzi w ówczesnym rozumieniu takie postępowanie, jak pana Matki nie nadszarpywało. To bardziej jak sądzę miłość wyrażająca się przez szacunek, poważanie. Dziś czegoś innego rodzice u dzieci, a tym samym (czym skorupka…) dzieci u rodziców szukają. I to jest bardzo szeroki temat, do odrębnego przemyślenia (nie wydaję oceny tego zjawiska).

Dodaj komentarz