Dlaczego nie jest nas więcej?

Dlaczego nie jest nas więcej?

Czytając analizy, dlaczego program 500+ nie spowodował znaczącej zmiany w liczbie urodzeniach w Polsce, trafimy na poszukiwanie przyczyn w czynnikach gospodarczych, socjologicznych i apokaliptycznych. Ludzie mówią o „egoizmie”, wygodnictwie, o tym, że przecież nigdy nie było tak łatwo. Jest jednak szereg przyczyn, o których nie mówią.

Tytułem wstępu: nie powołam się na specjalistów z łapanki, niech zajmą się tym zawodowi dziennikarze. Podzielę się natomiast swoimi spostrzeżeniami i doświadczeniami, tym bardziej, że szczęśliwie żyjemy w środowisku „rodzin wielodzietnych”, mając do czynienia z nadreprezentacją tych, którzy zrealizowali marzenie demografów (tych pro-): mają trójkę, czwórkę, piątkę, szóstkę dzieci. Sądzę że perspektywa niżej podpisanej, matki czwórki narodzonych dzieci, kobiety w tzw. wieku reprodukcyjnym i psychologa, może tu być pomocna.

Zachodzę w głowę, dlaczego nikt tego jeszcze nie zauważył.

Jakim cudem nikt o tym nie pomyślał?

 

Powód 1)
„Niczego nie mogę pani zagwarantować”, czyli PORODY, LEKARZE i KONSEKWENCJE CC

Hej, dziennikarze, wołajcie statystyka! Jeśli wobec zalecanych przez WHO 10-15% cesarek w Polsce mamy ich już między 30-50% w zależności od ośrodka… Jeśli po jednej kobieta ma prawo decydować się na drugą bez dyskusji (co jest sugestią zagrożenia)… Jeśli po drugiej cesarce następuje tzw. „poważna rozmowa” z lekarzem – i każda cesarka zwiększa prawdopodobieństwo kolejnej… jak to się przekłada na prawdopodobieństwo decyzji o trzecim, czwartym, piątym porodzie?

Jestem właśnie przypadkiem, przed którym lekarze drżą, pod kryptonimem: CC, SN, CC, CC. Decyzja o kolejnym dziecku nie jest łatwa, gdy lekarz stwierdza, że niczego nie może przewidzieć, przed zajściem w ciążę trudno mu ocenić stan blizny, ale ogólnie: nie zaleca. Wiele kobiet w związku z tym usłyszy, że niestety stan macicy nie jest na tyle dobry, by decydować się na dziecko. Czytelnik może w tym miejscu żachnąć się: o czym w ogóle rozmawiamy, jeżeli CC było konieczne, to było, sprawa zamknięta.

Przypomina mi się mój trzeci poród, gdy zebrało się nade mną gremium kilkunastu lekarzy, z ordynatorem na czele, informując mnie, że poród naturalny wiąże się z dużym ryzykiem utknięcia dziecka. A następnie podsunięto papiery: „cięcie cesarskie na życzenie pacjentki”. W związku z czym nieobecny na gremium lekarz, który przyszedł z papierami, dziwił się, czemu chcę cesarki bez choćby próby porodu naturalnego. Przy czwartym – praktycznie nie ma dyskusji. Trzeba by zastosować jakąś turystykę porodową, bo gdzieś tam są lekarze, którzy przyjmują „wieloródki po kilku cesarkach do SN”, gdzieś są – za górami, za lasami…

Skąd jednak ta rozbieżność między oczekiwaniami WHO a polską rzeczywistością? Pod kątem statystyk śmiertelności okołoporodowej można mówić o gigantycznym sukcesie – Polska należy do prymusów świata. I trudno głośno mówić o powrocie do procedur, które mogą zaburzyć promile, oznaczające życie i zdrowie konkretnych osób… Ministerstwo interesuje protokolizacja, formalizacja, bezpieczeństwo, przewidywalność procedur. Analogicznie jak z antybiotykami, podawanymi „na wszelki wypadek”, coś idzie nie tak… Ruch położnych i douli za humanizacją porodu wskazuje, że im więcej procedur (wywoływania porodu, sztucznej oksytocyny, bycia podłączaną pod KTG, następnie znieczuleń), tym… więcej procedur i więcej CC. Już sam przyjazd do szpitala działa na wiele kobiet tak stresująco, że wstrzymuje postęp porodu… a potem – cóż, lekarz musi interweniować. I znowu, i znowu.

Na zasadzie racjonalizacji własnego doświadczenia i popularności zabiegów technicznych („to musiało być naprawdę niebezpieczne, skoro zrobiono x, y, a nawet z”) w społeczeństwie rozchodzi się przekonanie, że porody to coś absolutnie strasznego, skrajnego i nieludzkiego, i cudem jedynie udaje się komuś czasem urodzić bez interwencji. Kiedyś wyraźnie kobiety musiały umierać masowo (im głębiej się jednak szpera w literaturze, tym mocniej widać, że jeśli w ogóle, to w wyniku zakażeń połogowych, a nie samego porodu).

Lekarz, uwięziony w nadrzędnych celach systemu, nie może skupić się na rodzącej w sposób zindywidualizowany. Położne, które najczęściej dają prawdziwe wsparcie rodzącej, nie są niestety decyzyjne i oczywiście – jest ich zdecydowanie za mało. A CC – no cóż, zwalnia łóżko w sposób przewidywalny. Ciekawe, czy pandemia koronawirusa nie wywoła nawału cesarek, właśnie ze względu na wolę zwolnienia jak najszybciej łóżka przez pacjentkę.

O negatywnych konsekwencjach CC dla dziecka i matki, zwiększonym ryzyku przeróżnych problemów zdrowotnych, psychicznych i relacyjnych, mówi się niewiele – nie wypada, bo sprawiłoby się przykrość osobom takim, jak ja (które bardzo chciały rodzić naturalnie, ale się nie udało)… Albo – nie mówi się, żeby nie kłaść się Rejtanem na drodze Walca Postępu Medycyny. Ponurzy, apodyktyczni, wypaleni zawodowo doktorzy, niezdolni do podjęcia rzeczowej dyskusji, już bieżą, by nas obsobaczyć. Kto nie zna takich?

Zresztą trudno namawiać do walki o porody naturalne, gdy one – w wersji zmedykalizowanej, odczłowieczonej, w samotności (chociażby z powodu pandemii), utrudnione reakcją organizmu na stres i na kolejne interwencje – są stanowczo zbyt często wydarzeniem traumatycznym. Nie tylko one same, co rekonwalescencja, np. ponacinanych, poszytych, obolałych z tego powodu kobiet. Sceptyków, twierdzących, że tak być musi i że lekarz wie najlepiej, odsyłam do danych z innych krajów. Jeśli w Polsce nacinanych jest 80% rodzących, a w Wielkiej Brytanii 20% – to powinno skłaniać nas do zastanowienia, czy nie da się inaczej.

Jeśli chcemy rodzić więcej – poród musi być doświadczeniem dobrym, budującym i bezpiecznym, a także (w umyśle matki i lekarza) umożliwiającym kolejne porody. Musi być w głowie PRZEDE WSZYSTKIM PERSONELU, bo jego postawa udziela się rodzącym, MOŻLIWY i pozytywny. A zatem trend masowości CC i odczłowieczonego, proceduralnego i instytucjonalnego porodu musi zostać w dużym procencie odwrócony. I druga myśl: potrzebujemy rozwijania umiejętności prowadzenia ciąż i porodów wieloródek po kilku cesarkach. Są specjaliści od tego, którzy się tego nie boją i nie wszczepiają lęku kobietom, ale wciąż jest ich niewielu.

JEŚLI chcemy rodzić więcej.

Powód 2) „Jakoś nie wychodzi”, czyli EPIDEMIA NIEPŁODNOŚCI

Niepłodność, rozumiana jako brak ciąży pomimo pięciu lat starań, dotyczy podobno już co piątej-szóstej pary w Polsce. Wzrost liczby urodzeń o 20% doprowadziłby do zawrotów głowy każdego demografa. Wiele czynników, wpływających na skalę niepłodności, wydaje się cywilizacyjnymi, głęboko zanurzonymi w zmianach urbanizacyjnych, poziomie stresu zwłaszcza w życiu młodych kobiet, w żywieniu, wystawieniu człowieka na substancje wpływające na układ hormonalny, a także ciągle podwyższającym się wieku zachodzenia w ciążę (ściśle związanym, niestety, z wykształceniem i karierą zawodową kobiet – chociaż dodałabym tu również słabo zauważony problem ze znalezieniem mężczyzny nadającego się na ojca i pragnącego zbudować rodzinę w odpowiednio młodym wieku).

Nie wiem, czy ktoś zadaje bardzo niemile widziane pytanie, jaki udział ma w tym antykoncepcja hormonalna – zapisywana już nastolatkom. Układ rozrodczy poddawany oddziaływaniom blokującym jajeczkowanie przez 15-18 lat, gdy trzydziestoparolatka chce zajść w ciążę, na logikę mógłby się buntować. Jednak pytanie o antykoncepcję hormonalną przypomina pytanie o WOŚP albo o prawo do aborcji eugenicznej – tu nie ma obszaru do namysłu, jest czysta plemienność i wynikający z niego zgiełk. Więc pewnie się nie dowiemy. Co do jednego nie mam wątpliwości, to niekorzystanie z antykoncepcji hormonalnej jest w Polsce obiektem zdziwienia, nieproszonych sugestii, nacisku ze strony lekarzy i przyczynkiem bycia outsiderem, rozumianym tylko we własnym – z grubsza albo katolickim, albo hard-ekologicznym światku. Nie spotkałam się też z pogłębionymi wywiadami, natomiast z wypisywaniem antykoncepcji na kolanie rozmaitym kuzynkom i bratanicom lekarza przy okazji jakiegokolwiek rodzinnego spotkania – owszem.

Ponieważ ludzie zmagający się z ograniczoną płodnością i pragnący dziecka autentycznie cierpią i nie chcą obnosić się ze sprawą tak intymną, pozostaje to problemem niezauważonym, jakby na marginesie debaty publicznej. Trudno rozmawiać też o przyczynach, ponieważ nieodmiennie kojarzy się to z obwinianiem osób, których problem dotyczy. Do tego ci, którzy odważają się mówić o pewnych prawdopodobnych czynnikach (np. przegrzewanie męskich genitaliów przez komputerowy, siedzący styl życia, telefon w kieszeni spodni i ciasną, nieprzewiewną bieliznę) – są zwyczajnie obśmiewani, jako nienowocześni. Jak zwykle, do czasu, aż śmiejącego się problem nie zacznie dotyczyć.

Niesamowite, jak silna jest nieoficjalna zmowa „oficjalnych algorytmów postępowania”, jeśli przy tak gigantycznej skali problemu nadal nie znana na szerszą skalę jest naprotechnologia, z sukcesami na poziomie 30% ciąż w ciągu pierwszego roku leczenia.

W przeciwieństwie do in vitro, które stało się produktem flagowym postępowych kręgów, przynoszące 1 poród na 20 poczęć „na szkle” (do przeliczenia na podstawie dostępnych statystyk skuteczności implementacji rzędu 33%, przy średnim wszczepieniu naraz 2 zarodków, i następnie niespełna 30% urodzeń – np. tu http://www.czytelniamedyczna.pl/4414,wpyw-in-vitro-i-innych-technik-wspomaganego-rozrodu-na-wystpowanie-zaburze-postn.html ). Wszelkie statystyki popularnie dostępne określają płodność par zakwalifikowanych do programu w czasie jednej-kilku procedur („pełnych cykli”), z pominięciem liczby poczętych dzieci (jak pisze lekarka z jednego portalu parentingowego: „W laboratorium odbywają się najważniejsze etapy wczesnego rozwoju przyszłych dzieci”). Być może podkreślanie, że osób poczętych (niepodlegających nadal w Polsce żadnej ochronie) i niemających szans na rozwój i życie jest w procedurze więcej, a nawet dwadzieścia razy więcej, nie służy reklamie?

In vitro jest procedurą zastępczą względem niepłodności, naprotechnologia leczy niepłodność. Niestety, udało się powiązać nazwy tych technologii vide podejść do problemu niepłodności – z polityką i naszą plemiennością. Nietrudno przewidzieć, co będzie popierał typowy widz danej stacji telewizyjnej, czy czytelnik danej gazety. Jeszcze gorzej, że naprotechnologia jest praktycznie nieznana lub doprawia się jej gębę zjawiska „kościółkowego” czy ostatnio „pisowskiego”, co ma niewiele wspólnego z prawdą. Wysłuchanie racji pracowników klinik naprotechnologicznych, którzy są wybitnie wyspecjalizowani w odzyskiwaniu sprawności organizmu, nadwątlonej niejednokrotnie ukrytymi chorobami, alergiami, problemami dietetycznymi – dopuszczenie tego zdania do publicznego forum, mogłoby stopniowo spowodować zmianę… Niepłodność można skutecznie wyleczyć i można dbać o unikanie okoliczności, które jej szkodzą!

Ale o to, by nikt tego nie usłyszał, dba cały zastęp cenzorów strefy publicznej i agitatorów.

Powód 3) „Nigdy więcej”, czyli DEPRESJA POPORODOWA

Od kilkunastu do trzydziestu kobiet na sto ma objawy depresji poporodowej. Gdyby wziąć pod uwagę cały pierwszy rok życia niemowlęcia, podejrzewam, że epizodów depresyjnych mam byłoby więcej. Ile z tych kobiet – ile z nas – efektywnie leczy depresję? Dla ilu z nas okres pierwszego roku życia dziecka jest wspomnieniem koszmaru, nie bycia sobą, ciągłej walki o trzymanie się w kupie oraz rozbijającego obwiniania się, że szkodzimy dziecku?

Ponieważ w swojej praktyce terapeutycznej, pracując z mamami dzieci starszych, czasem natykam się na historię małoletniego pacjenta, w której występują bardzo złe albo dziwnie nijakie wspomnienia mamy z pierwszego roku po porodzie – nie mam złudzeń, że to może być znaczący czynnik utrwalający po pierwsze nadmiar jedynactwa (ponad połowa dzieci w Polsce to jedynacy! A badania nad niekorzystnością jedynactwa dziwnie zanikły, chyba pod wrażeniem nadreprezentacji) – i po drugie niewielkich rozmiarów rodziny (2+2).

Opieka nad – nawet najłatwiejszym!!! – noworodkiem i niemowlęciem jest zadaniem bardzo trudnym. I absolutnie nie może być realizowana w osamotnieniu, a niestety zbyt często jest i zbyt często uważa się to za naturalne.

Być może to trudne zadanie pierwotnie, biologicznie jest wpisane w nasze oprogramowanie, ale żaden gatunek tak skutecznie nie uszkadza swoich pierwotnych oprogramowań, jak nasz. Depresja poporodowa jest w tej skali bardzo cywilizacyjnym zjawiskiem, bezpośrednio związanym chociażby z nuklearnością rodzin. Bardzo cenne są tu spostrzeżenia Anny Stolaś, położnej i psychologa, która wskazała na podobieństwo izolacji młodej matki do izolacji w pandemii. Samotność, brak doświadczeń związanych z opieką nad niemowlętami przed własnym macierzyństwem, różnica między tym, co jest normalnością bezdzietnego równolatka, a młodej mamy, toksyczne wsparcie i jego brak – to tylko niektóre z korzeni trudnej psychologicznie sytuacji matki, z której powtórki może chcieć w przyszłości unikać.

Powód 4) „Chcieliście, to macie”, czyli ZERWANIE ŁAŃCUCHA POKOLEŃ

Toksyczne wsparcie lub jego brak – a także niedobór wsparcia. Rodziny nuklearne nie sprzyjają posiadaniu dzieci w większej liczbie, ponieważ do wychowania dziecka potrzebna jest wioska. A przynajmniej kilku dorosłych, jako tako dostępnych, posiadających kompetencje opiekuńcze dostosowane do potrzeb dziecka i chętnych do ich używania. Tymczasem liczba tych ostatnich zwłaszcza – tych chętnych – bardzo się skurczyła. I będzie kurczyć się nadal, ponieważ w społeczeństwie jedynaków zabraknie rodzeństwa – przyszłych cioć i wujków. Dziadkowie są po pierwsze coraz starsi, a tym samym doświadczają różnych niedogodności wieku – jak i paradoksalnie, w na tyle dobrej kondycji, że mają na oku inne aktywności, niż opieka nad wnukami. A opieka nad nimi, oferowana bezpłatnie i w miarę potrzeb, jest warunkiem równowagi sił rodzica… Opieka nad potomstwem własnych dzieci przestała być życiową oczywistością, a stała przywilejem szczęśliwców, często odmierzanym kroplomierzem. Ze zgryźliwym: „a ja żadnej pomocy nie miałam i musiałam sobie radzić…” – które można odczytać jako „radź sobie beze mnie, bo ja nie chcę”.
Wnukami opiekują się dziś głównie dziadkowie idealiści i dziadkowie miłośnicy dzieci. A zarówno idealizm, jak i umiłowanie dzieci są dziś w straszliwym zaniku… Nie tylko w młodym pokoleniu.

Coś poszło nie tak!

A wychowanie dzieci obiektywnie jest dużym wyzwaniem. To tzw. „życiówka”, nie da się z niej wykręcić. Dzisiejsi młodzi w ogóle kiepsko sobie radzą ze stałymi zobowiązaniami. Dzieci są niełatwe: krzyczą, płaczą, wymagają odgadywania potrzeb, zabierają nieco snu (w dniu, gdy edytuję ten tekst, najmłodszy syn budził się 7 razy – dla niego skok rozwojowy, dla mnie – rozwałka), chcą zwracania na nie uwagi, noszenia i zapewniania rozrywek. Współpraca kilku pokoleń czy szerokiej rodziny jest tu nieodzowna i w bardziej pierwotnych społecznościach – absolutnie naturalna. U nas przestała być, a jej oczekiwanie jest wygodnictwem i fanaberią.

Powód 5) „Czy pani wie, co to jest antykoncepcja?”, czyli ZŁE OKO LEKARZY, URZĘDNIKÓW, SPOŁECZEŃSTWA i NIEMOŻNOŚĆ Z CZASÓW PRL

Czy państwo wiedzą, że wielodzietność bywa zwalczana przez system? Skoro obracam się w gronie matek z wyższym wykształceniem, a nawet doktoratami, matek – pań domu, domowych menadżerów z 3, 4 i 5-tką dzieci, tak wyszło – niezmiernie dziwi mnie przekonanie, że matka wielodzietna to matka z tzw. społecznych nizin. Wielodzietność przyszła na nią najwidoczniej niespodziewanie, przez zwyczajną głupotę i nieodpowiedzialność. Bo jak tłumaczyć słowa lekarza, który na przyjęciu na planowaną operację noworodka, w dużym ogólnopolskim instytucie, słysząc, że jest to 5-te dziecko – reaguje „a pani wie, że jest coś takiego, jak antykoncepcja?”.
A pan doktor wie, że jest coś takiego jak kultura osobista?

Nikt nie chce być patologią. To znaczy ci, którzy się nad tym zastanawiają. Dla wielu, stanowczo zbyt wielu osób rodzina większa niż 2+2 lub 2+3 tę patologię stanowi. Wielu z tych wielu pracuje niestety w instytucjach i na stanowiskach. I nie omieszkają uświadomić „czarnosecinnych”, że chyba się zapomnieli. Ale skoro tym „pasterzom społeczeństwa” wielodzietność nie mieści się w głowie, to komu ma?

Historycznie jest to prawdopodobnie związane z PRL-owską propagandą, ale nie mnie to badać, to zadanie dla innych osób.

Tego typu negatywna etykieta realnie wpływa na wyobrażenie o dobrym życiu młodych ludzi i młodych rodziców. Po co ładować się w sytuację, która musi z definicji być szkodliwa i zła. Jedno dziecko w tym ujęciu jest obdarzone najlepszą opieką, ale czuje się samotne. Kompromisem jest dwójka, bo samotności nie będzie, a patologicznej, „niemożliwej” do dobrego zaopiekowania i zapewnienia wszystkiego, czego dzieci potrzebują, trójki, czwórki itp. udaje się uniknąć.

Panuje też odruch zadziwiania się, w opcji pozytywnej podziwiania, a negatywnej: uszczypliwych komentarzy. Dla wielu osób od czasu wprowadzenia programu zasiłkowego 500+ rodzic wielodzietny jest wrogiem publicznym, którego trzeba uraczyć głośnym komentarzem o rzekomej chciwości, dziecioróbstwie czy obciążaniu uczciwych pracujących. Ta opcja pierwsza, pełna podziwu, jest jednak zwodnicza, bo ukrywa się w niej inny mem. Że to życie dla garstki wybranych i normalny człowiek sobie z nim nie poradzi. To jest po prostu nie do zrobienia.

W społeczeństwie, w którym tak wielu jest jedynaków i rodzin z dwójką dzieci, łatwo o wyrobienie takiej opinii. Rodziny wielodzietne trzymają się często razem i są w tym obiegu dość samowystarczalne. Są zatem odrębne, ogromne rzesze sieci społecznych, w których po prostu nie zna się zbyt wielu wielodzietnych i nie może poglądu o „nie da się” zweryfikować. Nie mam jednak żadnych wątpliwości, że z zasady to małe rodziny trudzą się z dziećmi bardziej, niż większe: dotyczy to kwestii wychowawczych i opiekuńczych. Zasadniczo, w większości układów rodzinnych, trudniej jest mieć jedno dziecko niż trójkę. Po okresie adaptacji, który zawsze jest niełatwy, stwierdza to zdecydowana większość matek wielodzietnych – lub nawet wszystkie. To nie przypadek, że program 500+ wprowadził pozytywną zmianę decyzji dotyczącej liczby dzieci tylko w jednej grupie: grupie rodziców co najmniej trojga dzieci, czyli decyzji o 4. Bo to jest ta grupa, która już doświadczyła, że da się – i ją być może w większej mierze ograniczał czynnik ekonomiczny. Ale ogrom ludzi nie ma jak się przekonać, że się da.

Nigdy wcześniej władza „zwierciadła medialnego” nad rzeczywistością nie była tak determinująca, jak współcześnie. Rodziny wielodzietne i ich realne życie są też stosunkowo mało reprezentowane w serialach, filmach i popkulturze. Nawet rodziny jako takie, chyba że w wersji… patologicznej (ujawnianie kazirodztwa, zakłamania, toksycznych układów itp.). Niezwykle cenne są z tego powodu inicjatywy takie, jak cykl krótkich reżyserowanych dokumentów-wywiadów z serii Rodzina Jest Super, dostępnych na youtube. To jednak kropla w morzu potrzeb. Obrazowanie rodzin i członków rodzin powinno być spójnie podstawową treścią przekazu medialnego i kulturalnego, tak jak jest to w tzw. realu (ciągle jeszcze). Tymczasem oglądamy i słyszymy o singlach, młodych dorosłych bez zobowiązań, używających życia i eksperymentujących z nim i ze związkami, ich sprawach, dylematach, przygodach. I „real” stopniowo się dostosowuje.

Efekt: poczucie, że wielodzietność jest czymś głęboko dziwacznym, niespotykanym, odległym, a kto wie, czy nie szkodliwym. I to jest mentalność odziedziczona prawdopodobnie po akcjach propagandowych PRL (schładzanie demografii po powojennym boomie), a utrzymana przy życiu przez kulturę przełomu XX i XXI wieku, ze wszystkimi jej schorzeniami, obecnie rozbujana przez wrogów 500+ i tych, którzy na jego wprowadzeniu zyskali politycznie. I tę mentalność wypadałoby wyrugować.

Powód 6) „Dziecko? Po co?”, czyli ZGASZONY INSTYNKT i NIEOCZYWISTOŚĆ MACIERZYŃSTWA

Dzisiejsi młodzi ludzie mają bardzo poważne wątpliwości, czy warto przekazać swoje geny dalej. Czy warto przetrwać, mieć potomków. W kategoriach współczesnego przyziemnego materializmu (możemy go nazwać utylitarną wersją uważności: „bądź tu i teraz”), oczywiście nie. Chyba że chodzi o bezkarne, akceptowalne nakupowanie kosmicznych ilości ubranek czy klocków Lego, niby dla dziecka, chociaż to obecnie przypadłość rodziców o każdym światopoglądzie.

Czy to ma znaczenie, że w ogóle się zastanawiają? Jasne, w epoce, która chełpi się odkryciem „pigułki” (w książkach np. anglosaskich, w analizach zmian przyniesionych przez XX wiek, można spotkać się z podkreśleniem, że to jeden z 3-5 najważniejszych przełomów współczesności), realizowanie biologicznego popędu nie jest tożsame z płodzeniem. Warto się zastanowić, jak to zubożyło dobór naturalny (dobierają się chyba tylko osoby ukąszone konserwatywnie, które jednak zachowania – nomen omen, a propos konserwatyzmu – swojej puli genowej chcą). Seks (en masse) to nie reprodukcja, never more. Czyli instynkt seksualny, libido, za płodzenie odpowiada w nieskończenie mniejszym stopniu, niż kiedykolwiek w dziejach. I tu mamy wątek podkreślania wyboru i walki środowisk feministycznych, by ten wybór był podsunięty pod nos (antykoncepcja darmowa, gwarantowana przez państwo). „Obecnie każda kobieta ma wybór i to powoduje mniejszą liczbę urodzeń”. Wydaje się, naturalna sprawa, a obserwacje różnic dzietności w niezasymilowanych społecznościach muzułmańskich na Zachodzie w stosunku do pozostałej części obywateli, sugerują, że wzrost demograficzny można uzyskać wyłącznie skrajnie oddalając się od równouprawnienia.

Ale życie rzadko podkłada nam sytuacje, które mają jedną jedyną przyczynę. Tak, dzieci jest mniej RÓWNIEŻ dlatego, że ludzie mają wybór odnośnie płodności. Ale dlaczego nie chcą podejmować wyboru pro-koncepcyjnego? Wszystko jest w głowie. Przyroda zostawiła bardzo poważny mechanizm dbałości o młode, nie tylko libido służące pierwotnie powoływaniu ich do życia (a obecnie raczej przyjemności). Instynkt macierzyński! I tu mamy poważny problem. Otóż ten instynkt jest pracowicie tłamszony przez naszą kulturę – antykulturę.

Za sugestię, że macierzyństwo jest naturalną i standardową ścieżką życiową kobiety można obecnie dostać „w nos” nawet wśród katolickich kobiet. To budzi ogromne emocje. Jest to rzecz jasna pokłosie przekonania, wprowadzonego przez feminizm, że równość płci i różność płci wykluczają się nawzajem, i walka o prawa kobiet wymaga likwidacji i kobiecości, i męskości. Uważna osoba, siedząca w książkach dla dzieci i młodzieży, również tych popularnonaukowych, zwróci uwagę na ciekawą zmianę w narracji. W książkach starszych, gdy poruszana jest tematyka płci, rozmnażania, pojawiają się proste określenia, mniej więcej coś w stylu: „w przyszłości dziewczynka zostanie matką, a chłopiec ojcem”. W nowszych pojawia się dopowiedzenie: „zostanie matką, JEŚLI BĘDZIE TEGO CHCIAŁA”. Ukoronowaniem tego sposobu myślenia jest upowszechniane dziś przy okazji strajków przekonanie, że „ciąża nie jest konsekwencją seksu”. Wracając do „jeśli będzie tego chciała”, kiedy przeczytałam to pierwszy raz, pomyślałam, że to wprowadzanie w błąd, bo jeśli (jedynie) nie będzie chciała – a akurat będzie jajeczkować – to i tak w ciążę zajdzie; biologia nie słucha się naszej woli tak po prostu.

Każdy naturalny popęd czy instynkt potrzebuje warunków do bycia wzbudzonym i utrzymanym. Przy nieodpowiednich warunkach chowu – a zwłaszcza w okresie bycia obiektem opieki przez własną matkę – można go u zwierzęcia uszkodzić nieodwracalnie. Te same badania, które pomogły nam zrozumieć mechanizm budowania się poczucia bezpieczeństwa i przywiązania do bliskiej osoby u niemowląt, pierwotnie wykonywane na małpach (Harlow i biedne rezusy), pokazywały również skutek utraty zdolności opiekowania się własnymi młodymi u zaburzonych w dzieciństwie małpich samic. U człowieka wszystko jest bardziej skomplikowane ze względu na kulturę, ale pewne procesy da się zauważyć.

Dziewczynki – bo mówimy o instynkcie macierzyńskim – wychowują się bez doświadczenia opiekowania się małym dzieckiem i przyjemności z niego wynikającej, nie miały jak też tego zaobserwować u własnych matek z powodów opisanych wyżej. Rodzina nuklearna też ma ograniczone zasoby, by dostarczyć tego typu doświadczeń w tzw. „szerokiej rodzinie”. W wieku młodzieńczym dziewczyny nie podejmują prac związanych z opieką, rynek pracy ma ciekawsze dla nich oferty. W związku z tym jest to dla nich terra incognita. Nic dziwnego, że są w tym początkowo niepewne i mało sprawne. Nic dziwnego, że nie ciągnie ich coś tak obcego samo przez się. Dzieci są pożądane – bo są fajne. A dzieci mają szansę być fajne – gdy spotykają się z dobrą, trafioną opieką i zrównoważonym dorosłym. Zobaczenie, że dzieci są fajne i jak taką opiekę im dawać, wymaga istnienia środowiska z dziećmi i dobrą opieką i otrzaskania się w nim. A z tym jest bardzo, bardzo słabo.

Dodajmy do tego wychowanie do nie-macierzyństwa: agitkę polityczną poukrywaną wszędzie tam, gdzie dziewczynka miała po prostu coś poczytać („nie musisz, możesz; nie musisz, możesz”). Teza, że rodzicielstwo jest tylko jedną z wielu, równoważnych opcji, a nawet dla wykształconej kobiety tą gorszą opcją, zbyt silnie się rozeszła po naszym społeczeństwie. Czy faktycznie to wybór, jak każdy inny i powinien być szanowany jak każdy inny?

W piosence Kaczmarskiego „Nasza klasa”, w której uderzało mnie zawsze zdanie: „cienko przędą, w grudniu będzie trzeci bachor”. Sądzę, że w oczach wielu dziewcząt i młodych kobiet dziecko to właśnie taki „bachor”, który wrzeszczy i ciągle czegoś chce. Tak, dzieci wrzeszczą i ciągle czegoś chcą – tylko że to są jedynie minusy, mały wycinek rodzicielstwa, a jest jeszcze masa plusów. Zweryfikować to można tworząc społeczeństwo aktywne opiekuńczo, w którym dzieci są obecne i składające się z bliskich sobie rodzin.

I TO NIESTETY NIE JEST KONIEC POWODÓW

W ten sposób uzyskaliśmy małą mapkę przyczyn niskiej dzietności Polaków, o których się nie mówi. O właśnie. Ważne rozróżnienie. Dzietność nie POLEK, a POLAKÓW, nie z powodów genderowej urawniłowki, ale dlatego, że wprawdzie Polki fizycznie rodzą, ale to POLACY mają lub nie mają dzieci. Razem. I dlatego w kolejny kroku należałoby się zastanowić nad stanem funkcji zakładania gniazd, pardon, tworzenia stabilnych związków i domów, w naszym pięknym kraju. Wiele wskazuje, że nie dzieje się z nią za dobrze.

Kiedy zdarza mi się przeprowadzić podstawowe testy psychologiczne dotyczące rodziny, by poznać małoletniego pacjenta, zadaję też pytanie o plany rodzinne („Czy będziesz mieć męża/żonę? A będziesz mieć dzieci, kiedy będziesz dorosła? Ile chciałbyś mieć? Chłopców czy dziewczynki? Co będziecie robić razem?). Dlaczego tak to zostało obmyślone? Uznano, że zamierzenia dzieci będą wiązały się z tym, czego zakosztowały w domu. I czego zakosztowały w domach dzieci lat 80-tych i 90-tych, a teraz już 2000-nych?

Jeśli do tego dodamy ślad węglowy, mocno promowany w mediach i wśród celebrytów oraz upowszechnianie mitu o „kosztach generowanych przez dziecko” (za które można kupić kilka mieszkań) – dostaje się jeszcze uzasadnienie górnolotne i uzasadnienie „ekonomiczne”.

Trudności jest naprawdę sporo. Pytanie, komu zależy na ich przezwyciężeniu?

Na szczęście zwykle wystarczy zmienić nie cały system, a kilka elementów w nim, a reszta, jak żywe puzzle, zacznie się dopasowywać. Tak i w tym przypadku. Jeśli jest Wam bliska idea utrzymania lub zwiększenia populacji naszego społeczeństwa, zachowania ciągłości łańcucha pokoleń – wystarczy zacząć działać w wybranych, bliskich sercu obszarach z powyższej listy. To praca u podstaw XXI wieku.

Ten post ma jeden komentarz

  1. Katarzyna

    Bardzo dobry i celny tekst. Dziękuję! Też jestem mamą 4 dzieci i zgadzam się z zebranymi tu spostrzeżeniami. Za mało się o tym mówi. A już pusty śmiech mnie ogarnia, jak słyszę o niedoborze żłobków, świadczeń itp. Jasne, o to też należy dbać. Ale gdyby tylko materialną i organizacyjna strona miała znaczenie, to w Skandynawii porodówki pękałyby w szwach. To jest kwestia tzw. mind setu. Świadomość kształtuje byt 😉 Dzięki serdeczne raz jeszcze za mądrą lekturę!

Dodaj komentarz