Po co nam ta edukacja domowa?

Po co nam ta edukacja domowa?

Albo: po co utrudniamy sobie życie?

To pytanie jest nieco perwersyjne w dobie pandemii/nauczania zdalnego, prawda?

Ostatni rok spowodował gwałtowny wzrost zrozumienia, dlaczego ED i dlaczego nie-szkoła. Nasza rodzina ma obecnie znacznie mniejszą motywację do przekonywania nas, że to zły pomysł (to przekonywanie to zresztą taki element powtarzający się w biografiach większości edukatorów domowych). Ale zarazem – właśnie dlatego, że to tak łatwo zrozumieć w sytuacji kryzysowej – łatwo może uciec sedno. Przecież nie jesteśmy w ED dlatego, że zaistniało nauczanie zdalne. Nie są to tajne komplety na okoliczność nieciekawej sytuacji w oświacie. Akurat nie my, nie od tego się u nas zaczęło.

Dokładnie rok temu, w dniu, w którym ogłoszono pierwsze, „przejściowe dwa tygodnie” (zdaje się, że to był brak szkoły, a nie szkoła zdalna), byłam zaproszona na spotkanie sekcji rozwojowej pewnego klubu dla poznańskich biznesmenów. Zaproszona jako prelegentka – ucząca w domu mama. Przygotowałam się bardzo pięknie, a tu klops – pierwszy pakiet obostrzeń, ogłoszony w tym dniu (pamiętam opuszczone uliczki Starego Miasta, brrr) – zdominował uwagę obecnych i za dużo o ED nie dało się powiedzieć. Przypuszczam jednak, że te 12 miesięcy przygotowało obecnych na dużo życzliwsze przyjęcie mojego przekazu… Wyobraźmy sobie, że tych 12 miesięcy wcale nie było. To nic nie zmienia z perspektywy prawdziwych przyczyn.

Homeschooling, czyli pokrótce realizacja obowiązku szkolnego poza szkołą… zresztą, jeszcze ktoś nie wiem, na czym to polega? Niedawno znów zmieniono w Polsce prawo, tym razem na nieco lepsze. Raz chcą kontrolować bardziej, raz mniej. Raz trzeba mieć opinię, raz nie. Raz nas rząd nie zauważa, raz zauważa (nie wiadomo, co gorsze). Nie chodzisz do szkoły, uczysz się w domu. Tak, jak to sobie rodzinnie zorganizujecie: sami, z korepetytorami, częściowo w szkole; da się przeróżnie. A potem zdajesz egzaminy ze wszystkich przedmiotów – rok w rok.

Powiem Wam w sekrecie, że gdybym dowiedziała się o takiej opcji wcześniej niż na studiach, tyle by mnie w szkole widzieli (z pożytkiem zwłaszcza w zakresie nauk przyrodniczych, bo reszty i tak uczyłam się sama, a na tych raczej improwizowałam – i teraz nadrabiam).

Powodów, dla których w tym siedzimy, jest mnóstwo. Jeśli się nie wykończymy zwyczajnie, wydolnościowo, będziemy kontynuować do oporu i o jeden dzień (lub etap edukacyjny) dłużej. Ale czy się nie wykończymy? Cała nadzieja w skutecznej sztafecie pokoleń: jeśli dzieci będą przejmować obowiązki organizacyjne i proporcjonalnie wzrastać w odpowiedzialności i samosterowności, jak powiedział pewien prezydent USA: yes, we can.

Powód pierwszy jest taki, że szkoła wyrównuje szanse. Wyrównuje je dla niektórych w górę – czasem nawet skutecznie. Ale jeśli akurat nie potrzebujesz wyrównania w górę ALBO z jakiegoś względu będzie ono wobec Ciebie trudne do zrealizowania (np. ze względu na Twoje fizjologiczne, funkcjonalne trudności w uczeniu się) – może wolałbyś uniknąć tej drugiej opcji wyrównywania, czyli w dół. Jak mówi prawo Kopernika-Greshama: zła moneta wypiera lepszą, fake newsy prawdę, a bycie głupszym wciąga z dużą mocą mimo atrakcyjności bycia mądrzejszym.

Powód drugi jest taki, że edukacja zindywidualizowana jest skuteczniejsza punktowo oraz zdolna do poszerzenia horyzontów w większym stopniu. O co tej babie tu chodzi? Ano tak: jak mój syn nr 1 nie może pojąć zegara albo części mowy przez szereg miesięcy, mogę do skutku – albo przeczekując, jak myśliwy dobierając taktykę – wdrażać ten materiał, aż się uda. Skuteczniej w konkretnym temacie. Żadnego machnięcia ręką nad czyimiś ograniczeniami. Jak wejdzie, to będzie umiał lepiej niż ci, co łapali od początku. A kiedy pojawia się jakiekolwiek zagadnienie spoza materiału klas 1-3 (np. „dlaczego istnieje raczej coś niż nic„), możemy odłożyć tamto i się zająć sprawami fundamentalnymi. Albo nie. Do wyboru, do koloru. Niestety, tutaj mam podejście wredne, paskudne i ogólnie elitarystyczne: chcę, żeby moje dzieci były mądrzejsze, niż gdyby chodziły do szkoły.

Czas pokaże. Nie wszystko jesteśmy w stanie skontrolować, nie wszystko poddaje się naszym wpływom, nie wszystko potrafimy. Niezbyt to SMART-ny cel, a raczej idea fix.

Powód trzeci: jestem przekonana, że w relacjach rodzice-dzieci czas jednak dużo zmienia. O ile mam takie przyjaciółki, z którymi w pewnych okresach życia rozmawiałam nawet co 1,5 roku – i relacja na tym nie traciła, obie strony akceptowały, że to taki etap „zajętości”, a po przerwie rozmawiało się jak gdyby czas nie minął – to zasada „jakość ważniejsza niż ilość” nie do końca przekłada się na relacje domowe pionowe (partnerskie między rodzicami to byłyby poziome, i tu jest jeszcze inaczej). Jeśli nie spędzisz z dzieckiem/dziećmi gro czasu, nie zjecie tej beczki soli w czasie i przestrzeni między etapami rozwojowymi nieustannie zmieniającego się dziecka – nie będziecie się tak znać i nie będziecie sobie tak bliscy, jak mogłoby to być.

Chcemy, żeby było tak, jak by mogło być pod tym względem.

To rzecz jasna nie jest uniwersalny argument, ponieważ można z łatwością sobie wyobrazić sytuację, że różnice charakterów, potrzeb, kryzys ekonomiczny i inne powody mogłyby ten czas po prostu zatruć, a relację popsuć. I na pewno są takie układy rodzinne, w których nawet lepiej, żeby ten czas był w większych ryzach.

Niemniej: jest to w naszym przypadku jedna z przyczyn decyzji o edukacji domowej: mieć więcej czasu razem (rodzice-dzieci; dzieci-dzieci),a nawet być zmuszonym do tego, by być razem i współpracować.

To teraz po czwarte: życie jest zbyt skomplikowane, zróżnicowane, ciekawe, wymagające, barwne, złożone etc. – by spędzić 12 lat w szkolnych murach. Szkoda czasu. „Nie mam czasu na szkołę, muszę się uczyć” – moja dewiza w LO. Na szczęście moje LO było w stanie to przełknąć (z pewnym frycowym: trzeba było zacząć wygrywać – bez przesady z tym wygrywaniem, po prostu mieć punktowane miejsca – olimpiady).

Piąte: kształcenie człowieka całościowo, zwłaszcza jego charakteru, kształtowanie duchowe – wymaga i czasu, i kierownictwa, i towarzyszenia, i nachylenia się, i… w ogóle zainteresowania tym wątkiem. Zwykła szkoła powszechna jest tym zainteresowana tylko na papierze, realnie wcale nie jest w stanie się zajmować charakterem (wadami i cnotami/zaletami) podopiecznych. Nie mam pojęcia, z jakim skutkiem, ale to można zrobić w dzisiejszym świecie TYLKO mając kogoś bliskiego, kto pełni rolę tutora.

Z kolei szósty powód to: dzisiejszy świat (a jaki ma być? Wczorajszy?) z jego niezbyt mądrymi, a nawet idiotycznymi i zwyczajnie złymi tendencjami i kompletna bezbronność systemu oświaty względem niego. Przykłady? Smartfonoidoza maniakalna. Tiktokoza. Zaburzenia snu i pornografia jako standard. Gender mainstreaming w mainstreamie („nie tylko kobiety mają miesiączkę, ale również osoby interseksualne, mężczyźni z macicami, transchłopcy” – o, to, to). Antyklerykalizm maniakalny i prymitywny ateizm. Czytanie przez jednego Polaka na kilkudziesięciu jednej książki rocznie. Oderwanie od jakichkolwiek korzeni kulturowych. Nieznajomość ani własnej, ani cudzej kultury i historii. W związku z tym brak odporności na fałsz; idąca za tym pelikanoza („łykam, co wrzucą w społecznościówkę”). Etat w sieci mają dzieci. Te i wiele innych zjawisk społecznych czy ideowych, co do których mam pewne mniejsze lub większe „ale”. Materiał na wiele, wiele tekstów.

Powód siódmy, absolutnie niepoważny, ale ważny, można sformułować następująco: mamusia od dziecka bawiła się w szkołę i musiała w końcu się wyżyć. Głupie? W pierwszym odruchu jasne, że głupie. Ale zaraz, zaraz, a czy słyszeliście o koncepcji węgiersko-amerykańskiego badacza, Michaly’a Csikszentmichalyi’ego, „flow” – czyli przepływu? Ha! To stan w którym jesteśmy najbardziej skuteczni i najbardziej twórczy, osiągamy maksimum potencjału, odczuwany jako bycie poza czasem. Mamusia tak ma przy kilku aktywnościach i jedną z nich jest uczenie. LOVE. Efektem jest niezmierna… efektywność. No jak się ma rodziców z odpowiednimi umiejętnościami, wykształceniem albo jednym i drugim, to co? Szkoda nie skorzystać.

Ostatni powód bazowy, na zasadzie warunku wstępnego, jest następujący: jesteśmy w stanie. Życie potrafi dać w kość i może się okazać, że przestalibyśmy być w stanie. Zdrowotnie, ekonomicznie, psychicznie itp. I wtedy nieważne, jak bardzo słuszne byłoby wszystko powyższe, prawda? Ale skoro jesteśmy, to – jak wyżej, możemy brać się za to, co ma tak wiele plusów.

Tu kropka. Gwoli uczciwości: teksty o trudnościach, uniemożliwieniu ED oraz tym, co nie wychodzi, choć by się bardzo chciało, by wychodziło, też planuję – wszystko w swoim czasie.

Dodaj komentarz